poniedziałek, 9 marca 2015

KIEDY APARAT UMIERA W ZŁYM MOMENCIE...

8 lutego, poniedziałek

Jaka atrakcja jest warta swojej ceny? Zdecydowanie Warner Bros Studio Tour London, czyli miejsce poświęcone filmom o Harrym Potterze. Wychowałam się na tej książce, można powiedzieć, że ona dorastała razem ze mną. Pamiętam niecierpliwe oczekiwanie na kolejną część, odliczanie dni do premiery następnego filmu... Ech to były czasy... Dlatego też nie mogłam sobie odmówić zobaczenia "od kuchni" jak to wszystko powstawało. Fakt bilety były drogie, bo jest to koszt rzędu 33£ lub 43£ (z autio guidem) za osobę powyżej 16 lat + jeszcze koszty dojazdu (ja jechałam autobusem, pociągiem i potem jeszcze specjalnym autobusem pod same drzwi studia). Łącznie podróż trwała ponad godzinę, ale warto!
Jeśli jesteście większymi bądź mniejszymi fanami Harry'ego Pottera to musicie odwiedzić to miejsce! Ale lepiej nie idźcie do sklepu z pamiątkami ;) Bo się zakochacie, no chyba, że jesteście gotowi na terapię odchudzającą dla Waszego portfela.
Pluszowy, chrapiący Puszek...
...a może Krzywołap,...
...Kieł...
...czy "Potworna księga potwórów"? :)
Kiedy stoisz w kolejce do wejścia pierwsze, co rzuca Ci się w oczy to słynna komórka pod schodami. Później wchodzisz do sali, na której ścianach wyświetlają się plakaty z filmów o młodym czarodzieju z różnych krajów. Niestety żadnego polskiego tam nie było albo po prostu ja nie zauważyłam. Dalej jest krótki film i wchodzi się do Wielkiej Sali, która nie jest aż tak wielka jak się wydaje. Ach tam magia kina :)
Z Wielkiej Sali przechodziło się obejrzeć np. Gabinet Dumbledore'a, Chatkę Hagrida czy Salę Eliksirów. Siostra miała audio guide'a, więc mi co nieco opowiedziała, np. że pokój chłopców z Gryffindoru był zrobiony na potrzeby pierwszej części dla ok. 11- letnich aktorów, a później łóżka nie rosły upływem czasu, dlatego w scenach kręconych w tym pomieszczeniu bohaterowie siedzą na łóżka, bo nie mieszczą się, żeby się w nich położyć :D Ciekawe, czyż nie? :) Nie mam niestety zdjęcia na miotle na tle zielonej ściany ani nie ćwiczyłam machania różdżką, gdyż wszystkie tego typu atrakcje były niestety nie na moją kieszeń :(
Na 19. urodziny dostałam od rodziców nowy aparat, sprawdzał się świetnie w Londynie, a w Warner Brosie już w ogólnie super. Do czasu aż... padła bateria, bo zapomniałam ją dzień wcześniej naładować. Ależ ja byłam głupia! A została jeszcze przed nami ulica Pokątna!!! No trudno, został aparat w telefonie, zawsze coś, nie mniej była do dla mnie mała tragedia i byłam zła na siebie do końca dnia. 
Następny punkt wycieczki - bar. Może nie były to "Trzy miotły", ale piwo kremowe można było spróbować ;) Mnie osobiście niezbyt smakowało, dobra była tylko ta pianka, ale nie umiem stwierdzić z czego była zrobiona. Może z lodów i bitej śmietany? Albo z masła? Wąsy się po niej miało i w końcu skosztować trzeba było :D
Popijałyśmy je na świeżym powietrzu przy Privet Drive nr 4, w towarzystwie figur szachowych, Błędnego Rycerza i starego forda Anglia :) Z ciekawostek powiem Wam, że Błędny Rycerz był zrobiony z kilku starych londyńskich autobus i musiał być specjalne obciążany, by się nie przewrócić.
Dalej było coś co mnie zawsze bardzo fascynowało - jak się tworzy potworki :D Dookoła maski goblinów, Zgredek, wilkołaki, Hardodziób i wiele innych magicznych stworzeń. Może jestem dziwna, ale moim marzeniem od nie wiem kiedy jest zobaczenie jak się kreuje na potrzeby filmu centaura. Może kiedyś złapię złotą rybkę, która spełni moje marzenie?
Ulica Pokątna - coś, co chyba najbardziej chciałam zobaczyć. Sklep braci Weasley'ów, Bank Gringotta, sklep z różdżkami pana Ollivandera... po prostu bajka :)
To już prawie ostatni punkt zwiedzania, więc nie będę Was zanudzać, odwiedźcie sami ;)
Dalszą część dnia, jak już dojechałyśmy do Londynu (kolejna godzinka z głowy, no dobra może troszkę mniej, bo chyba jechałyśmy jakimś pospiesznym pociągiem, ale to się wytnie), spędziłyśmy głównie na pakowaniu i odpoczywaniu po zwiedzaniu. A co jest najlepszym lekarstwem na zmęczenie? Oczywiście jedzonko :D

10 lutego, wtorek

W końcu przyszła pora na... małe zakupy. Primarku nadchodzimy! Niestety byłyśmy już lekko spłukane, więc trzeba się było hamować, bo jeszcze dwa dni trzeba coś było jeść. Po południu postanowiłyśmy zobaczyć jeszcze Tower Bridge i The Globe, więc pojechałyśmy metrem w tamte okolice i wybrałyśmy się na dłuuugi spacer, przy okazji zaliczając jeszcze Tate Modern, czyli kolejne muzeum tym razem sztuki nowoczesnej. Ostatni spacer po Piccadilly, pakowanie, w końcu następnego dnia wieczorkiem powrót do domu...

11 lutego, środa

Śniadanie, skończyć pakowanie, wymeldować się i pora czekać na samolot. Większość czasu przesiedziałyśmy w naszej ulubionej londyńskiej kawiarni, zjadłyśmy coś, wypiłyśmy kawkę i poszłyśmy na przystanek na Baker Street, skąd miałyśmy transfer na lotnisko. Niestety musiałyśmy czekam dosyć długo, bo był spóźniony, ale porozmawiałyśmy sobie z dwójką starszych państwa z Polski, którzy również wracali do domu, lecz lecieli do Warszawy. Po wielu godzinach w końcu byłyśmy w domku, gdzie miałyśmy ciepłą wodę lecącą z kranu (z czym w Londynie miałyśmy problem), własne łóżeczka i kołdry (spania z moją siostrą nie polecam), bo mimo, że kocham podróże to jednak własnego domu nic nie zastąpi. Jak to mówią home sweet home...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz