wtorek, 24 marca 2015

10 RZECZY, ZA KTÓRE KOCHAM WIOSNĘ

1. Koniec snu zimowego. Wszystko budzi się z powrotem do życia - topnieje śnieg (o ile jakiś był), kwitną kwiaty, ptaki świergoczą o poranku.
2. Kwiaty. Banalne? Może i tak, ale taka prawda. Z wiosną kojarzą mi się kwiaty - od przebiśniegów i krokusów poczynając, na hiacyntach i bzie kończąc.
3. Nastrój. Ludzie są w lepszych humorach, w końcu wiosenne słoneczko nawet największego marudera potrafi naładować pozytywną energią.
4. Dni są dłuższe. Kiedy wstaję o 6 jest już dosyć jasno, a latarnie uliczne się nie palą - od rana człowiek jest uśmiechnięty, kiedy widzi piękny świat za oknem. Nie lubię w zimie tego, że kiedy wychodzę rano jest ciemno i wracam popołudniem to też jest ciemno. Brrr, nieprzyjemnie się robi na samą myśl.
5. Temperatury są wyższe, nawet lekki mrozek nie przeszkadza, człowiek zupełnie inaczej odczuwa temperaturę - kiedy jesienią jest nieco ponad 0 stopni, większość ludzi chodzi w czapkach i zimowych szalikach, niektórzy nawet w kozakach. A wiosną? Chustka na szyję, bardziej do dekoracji niż ocieplenia, a czapka schowana w szafie.
6. Pa, pa kozaki, trapery, emu i inne futrzane, cieplutkie butki, do zobaczenia zimą! Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie najprzyjemniejszym i najpozytywniejszym momentem jest pierwsze wyjście z domu w trampach. Wtedy czuję wiosenną energię, życie jest po prostu piękniejsze. Aż się chce skakać i biegać!
7. Hulajnoga jako środek transportu. Może i mam te 19 lat, ale i tak kocham jazdę na hulajnodze i nadal nie rozumiem, dlaczego ludzie się dziwnie gapią jak koło nich przejeżdżam. Człowieka na hulajnodze nigdy nie widzieli, czy co? Może mi ktoś wyjaśni, czemu wzbudzam, aż taką sensację?
8. Kolorystyka. Wiosna to czas żywych barw i kwiecistych wzorów, czyli czegoś co po prostu uwielbiam. Nie żebym nie chodziła zimą w kolorowych ubraniach, ale wiosną jakoś mam do tego inne nastawienie.
9. Wielkanoc. Niby Święta, które powinno się przeżywać w skupieniu, nie mniej jednak radosne - pisanki, mazurki i Lany Poniedziałek. No dobra, może za tym ostatnim nie przepadam, ale kto lubi wyglądać jak zmokła kura? ;)
10. Wiosenne porządki. Może zwykle mi nie wychodzą, ale w tym roku jakoś spróbuję się zmotywować, by ogarnąć swoją przestrzeń życiową.

Nie wiem czy mam swoją ulubioną porę roku. Myślę, że w każdej jest coś fajnego. A Wy jak uważacie? Macie ulubioną porę roku?

niedziela, 22 marca 2015

CZY SCENA JEST DLA WSZYSKICH?

Jak już Wam kiedyś opowiadałam, wiele lat byłam związana z teatrem amatorskim. Do pewnego momentu była to dla mnie świetna zabawa, uwielbiałam być na scenie, odgrywać różne role. To była dla mnie niesamowita przygoda, sposób na przełamanie niektórych barier, kiedyś miałam nawet ambicje czy może nie spróbować swoich sił w egzaminach do szkoły aktorskiej. Teraz patrzę na to wszystko inaczej. Zabawa w teatr już mnie nie bawi. Występowanie, stanie na scenie? To już nie to samo co jeszcze półtora roku temu. Gdzie się podziała radość i w pewnym sensie przyjemne napięcie towarzyszące każdemu pokazowi na konkursie czy przeglądzie teatralnym? Nie wiem. Czy to ja się zmieniłam, a może mój stosunek do grupy, formy zajęć i osoby prowadzącej? Czyżbym wyrosła z aktorstwa? W zeszłym roku chodziłam na zajęcia bardziej z przywiązania do grupy i już pewnego rodzaju przyzwyczajenia. Czasem nawet musiałam się nieźle motywować do pójścia na zajęcia i zmuszać do wykonywania pewnych ćwiczeń i zadań. Czy w takim razie był sens w dalszym ciągnięciu tej historii, czy może lepiej było zamknąć ten rozdział? Trudno mi stwierdził, jednak ostatnia wspólna praca zaowocowała pięknym spektaklem, co mnie niezmiernie cieszy. Co mi się w nim nie podoba to, to, że silne osobowości z naszej grupy, swoiste "gwiazdki" mają tam dosyć znaczące role. Nie twierdzę, że sama chciałabym mieć większą rolę, wbrew przeciwnie. Jednak od jakiegoś czasu, od pamiętnego wydarzenia sprzed dwóch lat, o którym wolę Wam nie opowiadać, czułam się mocno nie doceniana, przez co moja i tak dosyć niska samoocena, jeszcze zmalała. Rozumiem, że pewne osoby są świetne, ale nie trzeba ich przecież aż tak faworyzować.
Ale troszkę obiegłam od tematu, chyba zaczęłam się nieco zbyt użalać nad sobą :) Scena nie jest miejscem dla każdego, nie każdy ma zadatki na aktora, nie każdy umie się odnaleźć podczas publicznych wystąpień, nie każdy umie sobie radzić z tremą. Aktorstwo to trudna sztuka. Może niektórym się wydawać inaczej, ale to nie tylko mówienie wyuczonej kwestii i poruszanie według określonej choreografii. Dobry aktor musi umieć wejść w psychikę swojej postaci, rozumieć jej motywy działać, emocje jakie jej towarzyszą w danej sytuacji, a przy tym pokazać to wszystko w sposób naturalny i wiarygodny dla odbiorców. Widz musi widzieć, że aktora coś zaskoczyło, że coś jest dla niego sensacją, aktor musi widza niejako zarazić swoim zdumieniem i zaciekawieniem - wtedy sztuka staje się atrakcyjniejsza, a odbiorcy powinni wyjść zadowoleni.
Bardzo trudne jest też niepopadanie w wykonanie pewnych działań niemalże odruchowo i mechanicznie. To się zdarza, gdy po wielu próbach każdy już wie co i kiedy ma powiedzieć, gdzie stanąć. No bo jak tu zagrać zdziwienie skoro doskonale się wiedziało, że coś się stanie? To jest właśnie prawdziwy kunszt. Nad budowaniem nastroju i prawdziwości spektaklu praca trwa zwykle najdłużej i jest najtrudniejsza, bo choćby ułamek sekundy nieskupienia jednego z aktorów może skutkować utratą całego klimatu.
Aktorstwo to także w pewnym sensie pozbywanie się siebie. Będąc na scenie trzeba być w 200% swoją postacią, a nie osobą prywatną, którą się jest poza nią. Ograniczenia i bariery nie mogą istnieć w dla aktora. Coś Cię krępuje? To nie idź na aktorstwo, bo w tym świecie nie ma miejsca na skrępowanie i zażenowanie. Od aktora wymaga się też sprawności ruchowej, dbałości o poprawność językową i kreatywności. 
Jak widzicie aktorstwo to trudna praca wymagająca wielu poświęceń. Nie każdy może być aktorem, więc jeśli myślisz o tym zawodzie, to przygotuj się na stres i liczne wyzwania. Powodzenia! :)

niedziela, 15 marca 2015

MATURZYSTA KONTRA RESZTA ŚWIATA


Do matury zostało 49 dni, 9 godzin, 13 minut, ileś tam sekund... Ostatnio zauważyłam fascynującą zależność - im mniej dni tym wszyscy, zarówno przyszli abiturienci jak i belfrzy są bardziej nerwowi. Z dnia na dzień napięcie staje się coraz bardziej namacalne, atmosfera staje się tak gęsta, że niedługo będzie ją można kroić nożem, a stężenie negatywnych fluidów dawno nie było tak wysokie.
Jak sobie z tym radzą drodzy nauczyciele? Zwiększając drogim uczniom ilość pracy domowej w postępie niemalże geometrycznym. A co na to uczniowie? Jęczą, stękają, czasem błagają o złagodzenie wyroku i nie mają życia, bo trzeba robić zadanka.
Rozumiem, że nauczyciele się martwią, bo nowa matura itd i że wszystko robią "dla naszego dobra", bo im zależy na naszych wynikach. Z jednej strony chciałoby się wierzyć, że zależy im tak prostu, bo chcą byśmy spełniali nasze marzenia o studiach i pracy i może po części tak jest. Jednak jest też druga strona medalu - nasze wyniki wpływają na dobre imię szkoły i nauczyciela, kiepskie rezultaty mogą obniżyć prestiż danej placówki oświatowej i miejsce w rankingach spadnie. Tragedia po prostu!
Powiem szczerze - jestem już tym wszystkim zmęczona. Tym gadaniem o maturze, pisaniem sprawdzianów, powtórkami, lekturami, a matematyką to już za przeproszeniem rzygam. Z jednej strony marzę by już w końcu była ta matura, by to wszystko się skończyło, a z drugiej mam coraz większego doła. Matura jest bardzo często punktem zwrotnym w naszym życiu, to od niej zależy na jakie studia się dostaniemy, a co za tym idzie praca, ścieżka kariery, zarobki. Wiadomo, że nawet super wynik i dostanie się na wymarzony kierunek nie zawsze spełniają oczekiwania, czasem raptem okazuje się,że to o czym marzyliśmy jednak nie jest dla nas. Z kolei "opcja awaryjna" może tak nam się spodoba,że nawet o tym nie śniliśmy.
Od kilku lat wiem co bym chciała robić w swoim życiu. Architektura to moje marzenie, przygotuję się do egzaminów, ćwiczę do matury z matmy rozszerzonej, ale co będzie jeśli się nie dostanę? Nie mam pomysłu co innego mogłabym robić. Coraz częściej miewam takie myśli, dręczą mnie wątpliwości czy to na pewno to, boję się, że się nie dostanę albo nie dam sobie rady. Nie chcę spędzić kilku lat na studiowaniu czegoś z czym nie zwiążę dalszej przyszłości, chcę pracować w zawodzie, w kierunku którego się kształcę, chciałabym mieć satysfakcję z tego co robię i czuć, że robię coś do czego jestem stworzona i że robię to dobrze. Pewnie nie tylko ja o tym marzę. Myślę, że takie było, jest i będzie pragnienie kolejnych pokoleń młodych ludzi stojących u progi prawdziwego życia. Mam nadzieję, wręcz modlę się o to, by rzeczywistość mnie nie dobiła. Trzymajcie za mnie kciuki, bo dzień sądu zbliża się wielkimi krokami...

czwartek, 12 marca 2015

MUFFINKI Z TRUSKAWKAMI


Wczoraj moja przyjaciółka z klasy miała urodziny, więc z tej okazji postanowiłam zrobić dla niej coś dobrego. Zresztą to nie pierwszy raz, kiedy piekę dla kolegów. Jakoś tak się przyjęło, że każdy na urodziny dostawał ode mnie jakieś ciasto czy ciasteczka. Tym razem wybór padł na muffinki, a że powoli zaczyna się sezon na truskawki postanowiłam to wykorzystać. Na jednym z moich ulubionych blogów kulinarnych
mojewypieki.com znalazłam przepis i tak w chyba niecałą godzinę muffinki były gotowe :) Nieco zmodyfikowany przeze mnie przepis poniżej.

 Składniki (na ok. 30 muffinek):
 
- 4 szklanki mąki
- 2/3 szklanki cukru
- 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczeni
- 1 łyżeczka sody oczyszczonej
- szczypta soli
- 4 jajka
- niepełna szklanka oleju
- nieco ponad szklankę mleka, ok 1 pełną szklankę i 4-5 łyżek (tak, żeby ciasto nie było zbyt rzadkie)
- truskawki
- ew. płatki migdałów i aromat migdałowy

Przygotowanie:

W jednym naczyniu wymieszać składniki suche, w drugim mokre. Połączyć zawartość obu naczyń i wymieszać do połączenia składników. Truskawki pokroić na połówki bądź ćwiartki, zależy od wielkości owoców. Formę do muffinek wyłożyć papilotkami, wypełnić ciastem mniej więcej do 3/4 wysokości foremek. Na wierzchu położyć kawałek truskawki i posypać migdałami. Piec ok. 25 minut w 180ºC. Wystudzić i można jeść :)

Autorka bloga Moje Wypieki podała przepis na ok. 15 muffinek, więc jak widzicie zwiększyłam dwukrotnie porcję. Można truskawki dodać do ciasta, jednak moim zdaniem ładniej wyglądają z kawałkiem owocu położonym na wierzchu. Tylko jestem gapa, bo zapomniałam posypać migdałami. Można też zrobić migdałową kruszonkę, tak jak to proponuje autorka przepisu albo posypać po upieczeniu cukrem pudrem - to już zależy od Was :)

Smacznego :)

środa, 11 marca 2015

LONDYŃSKIE REFLEKSJE


Słyszysz nazwę Londyn, jakie jest Twoje pierwsze skojarzenie? Niech zgadnę... hmm pomyślmy... Big Ben? Czerwona budka telefoniczna? Piętrowy autobus? A może czarna taksówka albo strażnik spod Pałacu Buckingham? Przyznaj się, właśnie o tym pomyślałeś, wiem to. Niby nie ma w tym nic złego, w końcu to miasto samo się na takie wykreowało.
Londyn to symbol. A może Londyn ma wiele symboli? Nie da się ukryć, że wokół tego miasta krążą legendy, w historii i kulturze często jest miejscem niezwykłych zdarzeń. W końcu żyli tu Szekspir i Turner, a oprócz nich takie postacie jak Churchill, Kuba Rozpruwacz czy Guy Fawkes są chyba powszechnie znane. Londyn ma wiele znaków rozpoznawczych. Smutne jest to, że dla wielu zobaczyć stolicę Wielkiej Brytanii = strzelić sobie fotkę z wszystkimi "wizytówkami". Nie twierdzę, że po części też nie jestem jedną z takich osób. Nie zaprzeczę, nawet już się Wam pochwaliłam, że mam zdjęcie z budką, Big Benem i Buckingham Palace, nie mniej jednak nie ograniczyłam się tylko do zaliczenia tych punktów, bo podróżowanie i odkrywanie nowych miejsc znaczy dla mnie coś więcej.
Przykre jest, że niektórzy ludzie po prostu odhaczają pewne miejsca, z którymi muszą sobie zrobić popularne ostatnimi czasy selfie, a nie próbują naprawdę poznać danej okolicy. Dla mnie osobiście Londyn jest pewnego rodzaju niezwykłym zjawiskiem. Mówi się, że jest to miasto, w którym żyją różni, dziwni ludzie, każdy jest indywidualnością z własnym, oryginalnym stylem, że five o'clock to święty rytuał, Brytyjczycy są specyficzni, a Polacy marzą, by tam wyjechać, bo łatwo o pracę i można wieść życie jak z bajki. To tylko garstka stereotypów. Jak już Wam pisałam, początkowo Londyn mnie przytłoczył. Z czasem idzie się przyzwyczaić do innej atmosfery, klimatu (i nie mam tu tylko na myśli pogody) i mentalności ludzi, może nawet do "samochodów bez kierowców" i bezkarnego przechodzenia na czerwonym, jednak czy jest to Utopia to bym nie powiedziała. Nie rozumiem czym ludzie się tak podniecają, może ktoś mi wyjaśni? Bo chyba nie przelicznikiem rzecz za złotówkę, w Londynie za funta. Pewnie jak się zarabia w walucie danego kraju to ceny aż tak nie przerażają, bo raczej zarabia się więcej jak 1£/godzinę. Bo mnie odstraszała świadomość tego, że dzień pracy młodych ludzi w Polsce, przy zarobkach 7zł brutto i 6-godzinnej zmianie to w Londynie skromny obiad...

poniedziałek, 9 marca 2015

KIEDY APARAT UMIERA W ZŁYM MOMENCIE...

8 lutego, poniedziałek

Jaka atrakcja jest warta swojej ceny? Zdecydowanie Warner Bros Studio Tour London, czyli miejsce poświęcone filmom o Harrym Potterze. Wychowałam się na tej książce, można powiedzieć, że ona dorastała razem ze mną. Pamiętam niecierpliwe oczekiwanie na kolejną część, odliczanie dni do premiery następnego filmu... Ech to były czasy... Dlatego też nie mogłam sobie odmówić zobaczenia "od kuchni" jak to wszystko powstawało. Fakt bilety były drogie, bo jest to koszt rzędu 33£ lub 43£ (z autio guidem) za osobę powyżej 16 lat + jeszcze koszty dojazdu (ja jechałam autobusem, pociągiem i potem jeszcze specjalnym autobusem pod same drzwi studia). Łącznie podróż trwała ponad godzinę, ale warto!
Jeśli jesteście większymi bądź mniejszymi fanami Harry'ego Pottera to musicie odwiedzić to miejsce! Ale lepiej nie idźcie do sklepu z pamiątkami ;) Bo się zakochacie, no chyba, że jesteście gotowi na terapię odchudzającą dla Waszego portfela.
Pluszowy, chrapiący Puszek...
...a może Krzywołap,...
...Kieł...
...czy "Potworna księga potwórów"? :)
Kiedy stoisz w kolejce do wejścia pierwsze, co rzuca Ci się w oczy to słynna komórka pod schodami. Później wchodzisz do sali, na której ścianach wyświetlają się plakaty z filmów o młodym czarodzieju z różnych krajów. Niestety żadnego polskiego tam nie było albo po prostu ja nie zauważyłam. Dalej jest krótki film i wchodzi się do Wielkiej Sali, która nie jest aż tak wielka jak się wydaje. Ach tam magia kina :)
Z Wielkiej Sali przechodziło się obejrzeć np. Gabinet Dumbledore'a, Chatkę Hagrida czy Salę Eliksirów. Siostra miała audio guide'a, więc mi co nieco opowiedziała, np. że pokój chłopców z Gryffindoru był zrobiony na potrzeby pierwszej części dla ok. 11- letnich aktorów, a później łóżka nie rosły upływem czasu, dlatego w scenach kręconych w tym pomieszczeniu bohaterowie siedzą na łóżka, bo nie mieszczą się, żeby się w nich położyć :D Ciekawe, czyż nie? :) Nie mam niestety zdjęcia na miotle na tle zielonej ściany ani nie ćwiczyłam machania różdżką, gdyż wszystkie tego typu atrakcje były niestety nie na moją kieszeń :(
Na 19. urodziny dostałam od rodziców nowy aparat, sprawdzał się świetnie w Londynie, a w Warner Brosie już w ogólnie super. Do czasu aż... padła bateria, bo zapomniałam ją dzień wcześniej naładować. Ależ ja byłam głupia! A została jeszcze przed nami ulica Pokątna!!! No trudno, został aparat w telefonie, zawsze coś, nie mniej była do dla mnie mała tragedia i byłam zła na siebie do końca dnia. 
Następny punkt wycieczki - bar. Może nie były to "Trzy miotły", ale piwo kremowe można było spróbować ;) Mnie osobiście niezbyt smakowało, dobra była tylko ta pianka, ale nie umiem stwierdzić z czego była zrobiona. Może z lodów i bitej śmietany? Albo z masła? Wąsy się po niej miało i w końcu skosztować trzeba było :D
Popijałyśmy je na świeżym powietrzu przy Privet Drive nr 4, w towarzystwie figur szachowych, Błędnego Rycerza i starego forda Anglia :) Z ciekawostek powiem Wam, że Błędny Rycerz był zrobiony z kilku starych londyńskich autobus i musiał być specjalne obciążany, by się nie przewrócić.
Dalej było coś co mnie zawsze bardzo fascynowało - jak się tworzy potworki :D Dookoła maski goblinów, Zgredek, wilkołaki, Hardodziób i wiele innych magicznych stworzeń. Może jestem dziwna, ale moim marzeniem od nie wiem kiedy jest zobaczenie jak się kreuje na potrzeby filmu centaura. Może kiedyś złapię złotą rybkę, która spełni moje marzenie?
Ulica Pokątna - coś, co chyba najbardziej chciałam zobaczyć. Sklep braci Weasley'ów, Bank Gringotta, sklep z różdżkami pana Ollivandera... po prostu bajka :)
To już prawie ostatni punkt zwiedzania, więc nie będę Was zanudzać, odwiedźcie sami ;)
Dalszą część dnia, jak już dojechałyśmy do Londynu (kolejna godzinka z głowy, no dobra może troszkę mniej, bo chyba jechałyśmy jakimś pospiesznym pociągiem, ale to się wytnie), spędziłyśmy głównie na pakowaniu i odpoczywaniu po zwiedzaniu. A co jest najlepszym lekarstwem na zmęczenie? Oczywiście jedzonko :D

10 lutego, wtorek

W końcu przyszła pora na... małe zakupy. Primarku nadchodzimy! Niestety byłyśmy już lekko spłukane, więc trzeba się było hamować, bo jeszcze dwa dni trzeba coś było jeść. Po południu postanowiłyśmy zobaczyć jeszcze Tower Bridge i The Globe, więc pojechałyśmy metrem w tamte okolice i wybrałyśmy się na dłuuugi spacer, przy okazji zaliczając jeszcze Tate Modern, czyli kolejne muzeum tym razem sztuki nowoczesnej. Ostatni spacer po Piccadilly, pakowanie, w końcu następnego dnia wieczorkiem powrót do domu...

11 lutego, środa

Śniadanie, skończyć pakowanie, wymeldować się i pora czekać na samolot. Większość czasu przesiedziałyśmy w naszej ulubionej londyńskiej kawiarni, zjadłyśmy coś, wypiłyśmy kawkę i poszłyśmy na przystanek na Baker Street, skąd miałyśmy transfer na lotnisko. Niestety musiałyśmy czekam dosyć długo, bo był spóźniony, ale porozmawiałyśmy sobie z dwójką starszych państwa z Polski, którzy również wracali do domu, lecz lecieli do Warszawy. Po wielu godzinach w końcu byłyśmy w domku, gdzie miałyśmy ciepłą wodę lecącą z kranu (z czym w Londynie miałyśmy problem), własne łóżeczka i kołdry (spania z moją siostrą nie polecam), bo mimo, że kocham podróże to jednak własnego domu nic nie zastąpi. Jak to mówią home sweet home...

piątek, 6 marca 2015

"PIES", "SŁONECZNIKI" I M&M'sy

7 lutego, sobota ciąg dalszy

Jak sobie przypominacie (albo i nie) pierwszą część soboty spędziłam na zwiedzaniu Natural History Museum i Science Museum. Ponieważ była ładna pogoda resztę dnia postanowiłyśmy przeznaczyć na spacerowanie. Od Piccadilly przeszłyśmy się na Trafalgar Square, później dalej aż do Big Bena.

 Czy my zawsze musimy trafić gdzieś, gdzie dzieje się coś dziwnego? No chyba, że tłumy młodych ludzi poprzebieranych za np. krowy czy Pikachu są na porządku dziennym na londyńskich ulicach. Może trwały juwenalia albo coś w tym stylu?
Ale może wróćmy do opowiadania co robiłam. Na czym to ja skończyłam? A tak Big Ben. Później przez St. James Park znalazłyśmy się pod Buckingham Palace. 
Sisters :)
O Pałac Buckingham :)
Wieczór podobnie jak poprzedni spędziłyśmy w teatrze. Tak dla odmiany ;) Byłyśmy na sztuce "Dziwny przypadek psa nocną porą" (w oryginale "The Curious Incident of the Dog in the Night-time") na podstawie książki o tym samym tytule. Co z Was, którzy wiedzą co to jest National Theatre Live w Multikinie, możliwe, że słyszeli lub nawet widzieli ten spektakl. Widziałam go na dużym ekranie i na żywo i powiem szczerze - niebo a ziemia. Inna scena, inna obsada i brak polskich napisów pewnie miały na to znaczący wpływ, mimo wszystko było warto.

"Dziwny przypadek..." jest niezwykłą historią o chłopcu chorym na autyzm, a przy tym będącym geniuszem matematycznym, znającym wszystkie liczby pierwsze do 7507 i stolice większości państw. Jego idealny świat zostaje zburzony, kiedy pies sąsiadki zostaje zabity...grabiami. Rozpoczyna to ciąg zdarzeń, podczas których Christopher niczym Sherlock Holmes prowadzi dochodzenie i dowiaduje się nie tylko kto zabił Wellingtona, ale również...Tego Wam nie zdradzę, obejrzyjcie lub chociaż przeczytajcie książkę i sami się dowiedzcie :) Opowieść jest niesamowita, bo przybliża odbiorcom sposób postrzegania świata przez osoby chore na autyzm, ich problemy, lęki i marzenia.
8 lutego, niedziela

National Gallery mieszcząca się przy Trafalgar Square to miejsce pełne drogocennych dzieł sztuki, w tym "Słoneczników" Van Gogha. Chyba każdy, nawet totalny artystyczny ignorant zna ten obraz. Oprócz tego da Vinci, Rembrandt , van Eyck, Monet i wielu, wielu innych. Żałuję, że nie miałam możliwości dłuższego kontemplowania sztuki, bo jeszcze tyle innych atrakcji jest w Londynie, nie mniej jednak to, co chciałam, zobaczyłam. Może następnym razem spędzę tam więcej czasu?

British Museum - według niektórych zbiór największych grabieży w dziejach ludzkości. Najbardziej znane są eksponaty dotyczące historii starożytnego Egiptu i Grecji oraz słynny kamień z Rosetty. Mnie osobiście jakoś szczególnie nie zachwyciło. Chyba gdybym musiała zapłacić za wstęp, to bym żałowała.
Oprócz zwiedzania co jest nieodłączną częścią każdego wyjazdu? Zakupy :D W końcu trzeba kupić prezenty dla rodzinki i przyjaciół, no i ewentualnie coś dla siebie ;) No dobra głównie dla siebie i potem płakać, że się jest spłukanym. Takie życie... 
Sklepowe podboje rozpoczęłyśmy od M&M's Worldu. W takich miejscach w każdym odzywa się wewnętrzne dziecko i niestety z bólem serca trzeba te niemalże pierwotne instynkty hamować. Ale jak? No jak? Skoro wszędzie dookoła są m&m'sy we wszystkich kolorach tęczy! Przecież to niewykonalne! 
I do tego jeszcze maszyna mówiąca Ci jakim kolorem m&m'sa jesteś! *.* Ja byłam pomarańczowym :D
Na zakończenie dnia przeszłyśmy się jeszcze na wieczorny spacerek. Miasto nocą wygląda zupełnie inaczej jak za dnia, niektóre budynki są podświetlone, a miejskie latarnie nadają niezwykły klimat. Niestety nie zaprzyjaźniłam się jeszcze do końca z moim nowym aparatem, więc nie wszystkie zdjęcia wyglądają tak, jakbym sobie tego życzyła :/
Do następnego! Może nawet jutro coś napiszę? :)

poniedziałek, 2 marca 2015

NA PODBÓJ WIELKIEJ BRYTANII...

Londyn to miasto, które znajduje się na podróżniczej liście każdej znanej mi osoby. Ja mam już je odhaczone. Przeżyłam niecały tydzień pełen wrażeń, a i tak czuję niedosyt ;) Wiem, że jeszcze nie raz tam wrócę, jeśli tylko będę miała możliwość.
Londyn jest niesamowity, zupełnie inny od Trójmiasta i powiem szczerze, że z początku mnie przerażał. Kiedy pierwszy raz stanęłam na Piccadilly Circus byłam przytłoczona ilością ludzi i bałam się, że się zgubię. Z upływem dni przyzwyczaiłam się do niemalże ciągłego ruchu i zgiełku na ulicach i myślę, że może nawet dałabym radę w tym mieście zamieszkać i studiować.

Jak to się stało, że pojechałam do Londynu?

Wrzesień, szkoła, trwa przerwa, rozmowy z przyjaciółmi, jedzenie kanapek i nagle "sielankowy" obrazem przerywa wiadomość od siostry "ferie w Londynie?". Hmm... chwila zastanowienia, w sumie miałyśmy znowu jechać do Zakopanego na snowboard, ale w zasadzie czemu by nie? I tym sposobem 5 miesięcy wcześniej miałyśmy kupione bilety na luty. 88 zł w jedną stronę to chyba całkiem przyzwoita cena, nieprawdaż? :)

Bilety kupione - co teraz?

Klamka zapadła - jedziemy. Czas na planowanie. Pierwszy krok - nocleg. Szukamy, szukamy i szukamy... i tak aż do prawie grudnia. Wiecie jak trudno jest znaleźć hotel w Londynie, który nie kosztowałby kroci i przy tym nie był hen, hen daleko od centrum? Nie myślcie sobie, że w między czasie próżnowałyśmy, wręcz przeciwnie - kupiłyśmy mapę, karty miejskie, bilety na część atrakcji, czyli czas miałyśmy mniej więcej rozplanowany.

6 lutego, piątek

Wczesna pobudka, bo trzeba dojechać na lotnisko, później odprawa, lot i nim się obejrzałam już byłam w Londynie. Busem na Baker Street, metrem do hotelu, chwilka na odetchnięcie i zastanowienie co robimy, bo miałyśmy jakieś 3-4 godziny do przedstawienia. Tak, tak byłyśmy w teatrze i to na słynnym musicalu "Koty"!!!
Pospacerowałyśmy trochę w okolicach Piccadilly Circus, bo niedaleko znajdował się teatr. Zjadłyśmy coś, wypiłyśmy ciepłą herbatkę na rozgrzanie, może nie było to five o'clock, ani herbata z mlekiem, ale była dobra :) Przedstawienie było na 19:30, więc ok 19 ruszyłyśmy podekscytowane na przedstawienie.

Spektakl był cudowny, na pamiątkę kupiłam sobie nawet pięknie wydany program. Może nie rozumiałam wszystkiego, gdyż mój angielski nie jest wybitny, ale nie o to chodziło. W tym musicalu chodzi o całokształt - muzykę, kostiumy, scenografię, choreografię... Po prostu patrzysz i szczęka Ci opada i jedyne co Ci przychodzi do głowy to WOW!
7 lutego, sobota

Natural History Museum i Science Museum - nie są to pierwsze tego typu muzea, które zobaczyłam, nie mniej jednak jakoś zawsze chętnie je odwiedzam, poza tym w mojej rodzinie jest zasada, że na każdym wyjeździe wśród atrakcji musi się znaleźć przynajmniej jedno muzeum. Co jest fajnego w Londynie, to to, że wstęp do większości muzeów jest bezpłatny. A co jest niefajnego? Moim zdaniem łatwo się w nich zgubić. Niby są mapki, bardzo często za 1£, ale mnie nie wiele pomagały. Nie ma tam czegoś takiego jak "kierunek zwiedzania", co mnie trochę dezorientowało.

Natural History Museum

szeroooki uśmiech :D
Science Museum

Dalsza część relacji wkrótce... :)